Igor Sypniewski zmarł w nocy z 3 na 4 listopada 2022 roku na tydzień przed swoimi 48. urodzinami. Z tej okazji przypominamy tekst, który ukazał się w Sport.pl 15 kwietnia 2020 roku.
Pod trzepakiem z piwem w ręce przekonywał, że jest szczęśliwy. Żył w spokoju na łódzkich Bałutach, z których wybijał się do poważnej piłki, i na które po latach wrócił z więzienia. Ławeczka, kumple, piwo i bukmacherka. Bez większych obowiązków. Tutaj nie był tylko byłym piłkarzem, zmarnowanym talentem. Był „Sypą”. Ziomkiem, który jak był przy kasie, to kupował dwie kraty piwa, siadał, normalnie pogadał i sam wypił, chociaż dopiero co wrócił z treningu.
Później pieniędzy miał mniej, więc kupował tylko dla siebie. Jak miał problemy, to w sklepie dawali mu na krechę. Odda jak przyjdzie renta. Pod blokiem czasami jeszcze opowiadał, jak to było w Panathinaikosie, gdy wkręcał w ziemię Davida Seamana i strzelał gola Arsenalowi, jak w lidze greckiej zdobywał trzy bramki w siedem minut i jak trudno było w Malmoe zastąpić Zlatana Ibrahimovicia. Czasami ktoś go pytał – jak hotelowy boy George’a Besta – kiedy to wszystko zaczęło się pieprzyć?
Best, najlepszy piłkarz wśród alkoholików, potrafił wskazać moment, w którym alkohol zaczął wyhamowywać jego wielką karierę. U Sypniewskiego było inaczej, bo od początku robił ją pomimo alkoholu. Rozpędzał się – mimo zaciągniętego hamulca. Pierwszy raz napił się taniego wina jak miał dziesięć lat i szukał akceptacji u starszych sąsiadów. Wiele lat później pędził przy linii bocznej na Old Trafford, chociaż rano obudził się z puszkami piwa na nocnym stoliku i popielniczką wypchaną petami.
Musiał pić, by zasnąć. Później szybko trzeźwieć, by grać. W polskiej lidze, już bliżej końca kariery, potrafił wychylić piwo, wyjść na boisko i dać swojemu zespołowi zwycięstwo. Z nutą satysfakcji wspominał, że nawet koledzy z drużyny byli pod wrażeniem jak szybko się regenerował. A najlepsze mecze grał na kacu. Kiedyś pod monopolowym spotkał go kolega z ŁKS-u. – Spokojnie, mecz dopiero jutro – wybełkotał ledwo trzymając się na nogach. Następnego dnia w Opocznie był najlepszy na boisku i strzelił gola.
Bogdan Maślanka, przyjaciel i agent Sypniewskiego, każdemu mówił, że ma talent większy niż Zbigniew Boniek, Kazimierz Deyna czy Włodzimierz Lubański. Jan Lirka, pierwszy trener, opowiada, że Igor zaczął u niego grać, jak miał 11 lat. Wyszedł na pierwszy mecz i strzelił pięć goli. W Szwecji zagrał parę spotkań, a dziennikarze apelowali, by przyznać mu paszport, powołać do reprezentacji i stworzyć w ataku duet na lata: Ibrahimović – Sypniewski. W reprezentacji Polski nie zagrał w oficjalnym meczu, jedynie w dwóch towarzyskich, więc Szwedzi mogli go sprzątnąć.
Jonas Thern, były świetny piłkarz, gdy trenował go w Halmstad, powtarzał: nie jest Polakiem tylko Brazylijczykiem. Gra jak Zico. W najważniejszym meczu w Panathinaikosie przeciwko Manchesterowi United wyszedł na lewej pomocy. I chociaż wcześniej grał na tej pozycji tylko w juniorach, to i tak rozegrał jeden z najlepszych meczów w swojej karierze. Nawet na koniec, gdy wracał do ŁKS-u po odwyku i półtorarocznej odsiadce, trenerzy mówili, że chociaż po dziesięciu minutach już ledwo oddychał, to techniki nie zapomniał i z piłką wciąż potrafi zrobić więcej od innych. Bronił się naturalnym talentem. Od początku do końca.
Ale równocześnie ten sam trener Lirka przyznawał w wywiadzie dla „nSportu”, że Sypniewski był trudnym dzieckiem. Najzdolniejszym juniorem, który po południu najcelniej trafiał na strzeleckim, a wieczorem równie mocno co piłkę, kopał jakiegoś chłopaka za to, że chodzi po nieswoim osiedlu. Nie dostał od razu szansy w ŁKS-ie i musiał odejść do Orła Łódź i Ceramiki Opoczno, bo parę razy przyszedł na trening po piwku. Będąc w Kavali po pijaku wjechał w samochód policjanta. Nawet na zgrupowaniach Panathinaikosu do zaśnięcia potrzebował puszki piwa, jak małe dziecko butelki mleka. Anticol, lek dla alkoholików, który ma zniechęcić do picia, popijał piwem. Alkoholem zasłaniał się przed depresją. Grając dla Wisły Kraków, przepadał w kasynach i w końcu uciekł z klubu bez słowa.
W Szwecji, gdzie tak go chwalili, połknął na raz kilkadziesiąt tabletek i czekał, aż umrze. Uratowała go dziewczyna. W sezonie 2006/2007 w trzeciej lidze szwedzkiej zespół Bunkeflo dyscyplinarnie rozwiązał z nim kontrakt, gdy po pijaku spowodował wypadek. W ŁKS chcieli dać mu drugą szansę, ale na rozmowę z działaczami przyszedł wypity. Na meczach pojawiał się więc jedynie jako kibic. Podczas spotkania z Lechem Poznań pierwszy ruszył do zadymy: wyrwał krzesełko, rzucił w kibiców, znieważył policjanta. Do tego doszły jeszcze groźby pod adresem swojej matki i matki swojego syna oraz awantura pod sklepem, podczas której rzucał butelkami w jakąś kobietę.
Trafił do więzienia na półtora roku. Musiał też obowiązkowo leczyć się z alkoholizmu. Osiem lat po tym, jak w Lidze Mistrzów strzelił efektownego gola Arsenalowi, sześć lat po meczu w reprezentacji Polski, nieco ponad rok po wprowadzeniu ŁKS-u do ekstraklasy, stał przed olbrzymimi drzwiami, za którymi czekał inny świat. Euro 2008 obejrzał już w „szkiełku”, w celi z dwoma złodziejami i mordercą.
David Beckham? „To nie był wielki piłkarz. Grałem przeciwko wielu lepszym”
Jak Best, Sypniewski też miał ważną rozmowę z boyem hotelowym. W listopadzie 2000 roku. Był już silnie uzależniony, ale na szczycie. W Manchesterze, w pięciogwiazdkowym hotelu, przed meczem Ligi Mistrzów. Na półce leżały złożone równiutko ręczniki, obok stało zaścielone bez żadnego załamania łóżko. Zostawała doba do wielkiego meczu z United. Sypniewski był już po treningu na Old Trafford. Powinien się koncentrować, ale w głowie mu nie Beckham, tylko Carlsberg. Trudno jednak po cichu kupić piwo w dresie Panathinaikosu. Jeszcze trudniej poprosić kogoś o pomoc, gdy nie zna się angielskiego. Chyba, że akurat spotka się Polaka. Sypniewski ma szczęście. W czasach, gdy rodaków na Wyspach było jeszcze niewielu, tym bardziej w ekskluzywnych hotelach, jemu trafia się Maciek. Chyba Maciek, bo w swojej biografii pisanej już po udarze, depresji i wszystkich innych przejściach, Sypniewski wszystkiego już nie pamięta.
O ile Best opisywał chłopaka z hotelu jako pełnego odrazy, wręcz mu współczującego, chociaż leżał obok miss świata, czekał na szampana i przeliczał pliki dolarów, o tyle ten z opowieści Sypniewskiego przede wszystkim był ciekawy. W głowie mu się nie mieściło, że siedzi w pokoju z piłkarzem, o którym czytał w „Przeglądzie Sportowym” i który następnego dnia ma zagrać przeciwko jego idolom. I jak to możliwe, że poprosił go o kilka piw, a teraz siedzi przy oknie z papierosem między palcem wskazującym a środkowym?! Inaczej wyobrażał sobie wielki futbol.
„Sączyłem browara i tłumaczyłem, że moim zdaniem ten cały Beckham, to nie jest wielki gracz. Nadal tak uważam, choć wielu się śmieje, gdy to mówię – grałem przeciwko wielu lepszym. Miał super uderzenie, dośrodkowanie z rzutu wolnego i rożnego, ale nie miał takiej maniany, jak… Jak choćby ja. – Jego talent w porównaniu z moim, to tyle co nic. On to wszystko ma wypracowane, wytrenowane, ja dostałem dar od Boga – mówię chłopakowi, a on patrzy jak na wariata. – Ale jak to będzie, gdy już wejdziesz do szatni na Old Trafford, jak usłyszysz hymn Ligi Mistrzów? – zadaje te same pytania, co każdy. Odpowiadam szczerze, bo kłamać nie umiem, że wejdę do szatni i poczekam na właściwy moment, żeby po cichu zapalić tam, gdzie są prysznice, żeby lepiej się poczuć przed meczem. Gość przez chwilę nie wie, czy żartuję, czy mówię serio, ale przecież widzi mnie z browarem i fajką, więc odpowiedź nasuwa się błyskawicznie” – opisywał w książce „Zasypany”.
Wypił kilka piw, wypalił kilka papierosów i wreszcie mógł usnąć. Gdy obudził się następnego dnia, musiał chwilę pomyśleć, gdzie jest. Wytrzeźwiałka? Mieszkanie na Bałutach? Nie, hotel w Manchesterze. Do meczu kilkanaście godzin. Czas wstać, umyć się i pozbyć smrodu strawionego alkoholu. Nie pasuje do Ligi Mistrzów. Sypniewski był przekonany, że zacznie na ławce rezerwowych i wejdzie dopiero w drugiej połowie. Gdy w szatni usłyszał swoje nazwisko na lewej pomocy, zapytał jeszcze Krzysztofa Warzychę, czy aby na pewno. Wtedy pojawił się lekki stres. Na szczęście później poszło już szybko: papieros, rozgrzewka, hymn, pierwszy gwizdek. Na jego stronie Beckham i Gary Neville.
„Oj, musiał się ten chłopak zdziwić nie mniej niż ja sam, gdy usłyszał moje nazwisko w pierwszym składzie, a potem zobaczył kilka akcji, w których kręciłem tym jego Beckhamem, jak barankiem, biorąc na najprostszy zwód – na zamach. Nie żebym słynnego Anglika lekceważył. Dobrze wiem, że gość jest legendą światowej piłki, multimilionerem, symbolem futbolu, a ja… schorowanym trzydziestoparolatkiem siedzącym w mieszkaniu matki na Bałutach. W 2000 roku nikt jednak nie mógł wiedzieć, że się to wszystko tak potoczy, a nawet gdybym ja to wiedział – i tak nie miałoby to żadnego znaczenia. Bo wtedy, gdy obaj słuchaliśmy hymnu Ligi Mistrzów na tym samym boisku, na oczach ponad 70 tysięcy widzów na stadionie i kilku milionów przed telewizorami, byliśmy sobie równi” – stwierdził w swojej biografii.
Grał tak odważnie, że Neville musiał wołać Beckhama, by pomógł mu w kryciu. Ale nawet razem w niektórych akcjach nie dawali rady: pomocnik dostał „siatkę”, obrońca nie nadążył. Sypniewski był szybszy, silniejszy i bardziej zdecydowany. Powinien mieć asystę po podaniu piętą do Karagounisa, ale Grek trafił prosto w Fabiena Bartheza. Parę razy doskonale wbiegał za linię obrony na spotkanie z sam na sam z Francuzem, ale sędzia liniowy podnosił chorągiewkę. – Chyba siedem razy! A w tych sytuacjach nie było spalonego! – przekonywał Stefan Sypniewski, ojciec Igora.
Tego wieczoru wyprzedzał nawet Paula Scholesa: trącał piłkę czubkiem buta, a Anglik sunął wślizgiem po murawie jeszcze kilka metrów. Po faulu na nim, Panathinaikos wyrównał. Dopóki Sypniewski grał, był remis 1:1. W końcówce Manchester strzelił dwa gole i wygrał 3:1. Ale i tak po tym meczu najwięcej mówiło się o szalonym Polaku. Na YouTube jest skrót wszystkich jego akcji z tego meczu. Polacy piszą: „Jezu, jaki to był piłkarz!”, „Niesamowite, zero kompleksów. Gdyby nie ta wóda…”. Grecy dziękują za grę dla ich klubu i deklarują, że wciąż mają Sypniewskiego w sercach.
„Cześć, nazywam się Igor Sypniewski, mam 40 lat i jestem alkoholikiem”
Tak przedstawia się czytelnikom w swojej biografii. Ale to tylko pierwsze wrażenie. Gdy wertując kolejne strony, lepiej poznaje się Sypniewskiego, dostrzega się, że alkohol był tylko konsekwencją. Najpierw problemów w domu i szarej dzielnicy, gdzie na szacunek pracuje się, waląc z gwinta. Później czasów, w których słyszał od starszych zawodników: „nie pijesz, nie grasz. Pijesz, może zagrasz”. I wreszcie – depresji, która pochłaniała go przez lata i rosła wraz jego karierą. Im on wyżej, tym ona silniejsza. Zresztą, nawet współautorzy jego biografii – Żelisław Żyżyński i Paweł Hochstim – namawiali go do zwierzeń argumentem: pokaż tym, którzy widzą w tobie zwykłego pijaka, że problem jest poważniejszy. W istocie tak jest. Sypniewskiemu kilka razy udało się uciec od alkoholu, ale z depresją zawsze było trudniej.
– W tej najcięższej depresji najbardziej pomogli mi mój agent Bogdan Maślanka i trener Jonas Thern. Tego drugiego nadal uważam za drugiego ojca, chociaż nawet nie mówiliśmy w tym samym języku. To, jak się przed nimi otworzyłem, to, w jaki sposób z nimi rozmawiałem. Chyba nigdy nie mówiłem tak swobodnie o wszystkich moich problemach – przyznawał w rozmowie z „Weszło”. Thern do niego trafiał. Organizował mu dodatkowe treningi fizyczne. Bardziej po to, by nie siedział sam w domu niż żeby szybciej biegał podczas meczu. Przegadał z nim wiele godzin, zabierał na ryby, sprawdzał, czy nie pije, nie pozwalał siedzieć w domu z zasłoniętymi oknami. – Jonas wziął mnie pod skrzydła, interesował się nie tylko moją grą, ale i moim życiem. Bardzo wiele wtedy zrozumiałem i bardzo dużo się nauczyłem. Nie tylko jeśli chodzi o zależność mojej gry od alkoholu. Poznałem zupełnie inny sposób myślenia, to jak oni się prowadzą, jak oni żyją. Na początku byłem naprawdę w szoku, nawet przyjęciem w szatni, gdzie przecież zdawali sobie sprawę, że jestem alkoholikiem. Szkoda, że tak mało osób wiedziało o mojej chorobie. Siedząc już tutaj, w domu, z rodzicami, zastanawiałem się czasami, co by było, gdybym spotkał Jonasa wcześniej? Gdyby to on ze mną działał, gdy miałem 17 lat, wyszedłbym z tego. On naprawę działał jak psycholog – twierdził Sypniewski. Ale po roku, najlepszym w swojej karierze, przeszedł do Malmoe. A tam Therna już nie było. Wszystkie problemy błyskawicznie wróciły.
– Byłam przy nim, gdy nie mógł wstać z łóżka, wcale nie przez alkohol. Ale zdiagnozować, że to depresja, zdiagnozować, że to złe samopoczucie to nie wina używek, jest bardzo trudno. Lekarze, którzy wreszcie doszli do przyczyny problemów Igora mówili, że to niemal niemożliwe, jak udawało mu się grać w piłkę, trenować i występować w meczach, mimo tak głębokiej choroby. To zresztą przecież nie dotyczy tylko Igora. Wielu ludzi myśli, że piłkarzy czy ogółem sportowców depresja nie ma prawa dotknąć. Zaczyna się mówić o zawodniku dopiero, gdy chorobę „leczy” alkoholem. To doraźny lek, który pozwala na chwilę zapomnieć, na chwilę się odciąć. Ale to nie rozwiązuje niczego, jedynie potęguje depresję – mówiła w tym samym wywiadzie dla „Weszło” Ilona Sypniewska, mama Igora. To ona spała z nim w jednym pokoju, gdy miał stany lękowe i bał się wszystkiego. Twierdził, że jest śledzony i podsłuchiwany. Obawiał się, że ktoś go porwie. Nie chciał wracać do Polski nawet na zgrupowanie reprezentacji. W oficjalnym piśmie do PZPN-u poprosił, żeby go nie powoływać.
– Leczyłem się w AA. Brałem Anticol. Udawało mi się nie pić. Ale to była tylko walka z alkoholem, a nie z depresją. Bywało, że siadałem cały dzień na łóżku i nic nie robiłem. W Wiśle, gdzie ta choroba odezwała się po raz pierwszy, nie pomagał mi żaden specjalista – mówił były piłkarz. – Kiedyś syn był gościem w domu, dzisiaj sztuką jest namówić go na wyjście z mieszkania – dodał ojciec.
Sypniewski nie chciał jednak korzystać z pomocy psychologów. Dopuścił do siebie tylko Therna, bo był trenerem. A z nim nie wstyd rozmawiać. Z psychologiem – to co innego. Na Bałutach powiedzieliby, że jest wariantem. Pomoc oferował mu profesor Antoni Florkiewicz. Był u niego po wyjściu z więzienia, ale na jednej wizycie się skończyło. Zgłosiła się też jakaś pani psycholog z Łodzi po przeczytaniu „Zasypanego”. Proponowała darmową pomoc. Bezskutecznie. Sypniewski nie chciał rozdrapywać jeszcze raz tego samego. Ledwo się przecież zabliźniło. W całości swojej biografii też nie przeczytał, bo bał się, że ból przyciągnie depresję.