W marcu na szkolnych korytarzach podczas przerw był ryk. Płakały zwłaszcza te najmłodsze dzieci. Przytulały się do polskich koleżanek i do nauczycielek, szukały pocieszenia. Niektóre polskie dzieci, przejęte sytuacją, wyciągały telefony i pytały, używając aplikacji do tłumaczeń: – Jak się czujesz? Skąd jesteś? Co mogę dla ciebie zrobić? Czy chcesz iść do pani?
We wrześniu na korytarzach płaczu już nie słychać, ale pojawiły się inne problemy. Mówią mi o nich nauczycielki, pedagożki i bibliotekarki. Sklejenie w jednej szkole dwóch światów – ukraińskiego i polskiego – zrodziło wyzwania, na które nie daje odpowiedzi ani ministerstwo, ani samorządy czy nawet dyrekcja. Dlatego nauczyciele szukają rozwiązań na własną rękę. I samodzielnie, czasem po omacku, ale częściej z wyczuciem, przeprowadzają szkoły przez zmianę, która może okazać się jednym z najważniejszych wyzwań dla polskiej edukacji.
Bilet na pociąg do Ukrainy
Dagmara zamarła, kiedy jeden z polskich uczniów spytał Dimę: – A twój tata to już zginął?
To nie była złośliwość ani okrucieństwo, tłumaczy chłopca Dagmara, nauczycielka polskiego w niewielkiej szkole podstawowej w województwie łódzkim. Po prostu chciał wiedzieć. Ludzie na froncie przecież umierają, a tata Dimy jest tam i walczy. Dagmara odciągnęła chłopaka na bok i syknęła, że o takie rzeczy nie należy zagadywać. O zwyczaje w Ukrainie? Proszę bardzo. O kuchnię, o barszcz, o zespoły muzyczne – niech pyta nowych kolegów do woli. Ale przed zapytaniem o śmierć, bomby i strach powinien najpierw ugryźć się w język.
Czasem trudno jest przewidzieć, jaka sytuacja wywoła w dzieciach najgorsze wspomnienia. We wrześniu klasa, w której uczy Dagmara, pojechała na wycieczkę do Sandomierza. Pięcioro ukraińskich uczniów odmówiło zwiedzania trasy podziemnej. Nie chcieli powiedzieć dlaczego. W końcu zeszli razem z pozostałymi dziećmi i dopiero na dole wyjaśnili, że przed ucieczką do Polski przez miesiąc ukrywali się w kanałach.
Dagmara dzieli ukraińskich uczniów na dwie grupy. Pierwsza to ci, którzy mieli tutaj bazę, czyli krewnego, który przyjechał jeszcze przed wojną: wujka, ciocię, czasem jednego z rodziców lub dorosłego brata albo siostrę. Takim dzieciom łatwiej jest się zaaklimatyzować, szybciej też podłapały język. One dostają w domu jasny przekaz: powrót do Ukrainy na razie nie wchodzi w grę. Gdy rodzina ucznia jest z tym pogodzona i twardo planuje życie w Polsce, dzieci jakoś szybciej otrząsają się ze smutku. Druga grupa to dzieciaki tkwiące w zawieszeniu, bo ich bliscy nie wiedzą, co robić. Zostać? Wracać? Jechać dalej? Dagmara zgaduje, że na co dzień pewnie mówią o powrocie cały czas, dzwonią do tych, co zostali, płaczą, tęsknią. Dzieci z takich domów na porannych lekcjach kiwają się nad ławką z niewyspania. Mają przekrwione, zapuchnięte oczy. Zamiast spać, śledziły informacje z frontu.
Są też dzieci, które tęsknią za kimś bliskim z taką siłą, że nie mogą zapuścić tu korzeni – i to pomimo starań dorosłych. Władek, uczeń Dagmary z szóstej klasy, wytrzymał w Polsce kilka miesięcy. Ściągnęła go mama, która pod Łodzią mieszka już od trzech lat, świetnie zna język, pracuje. W Polsce jest też jego starsza siostra. On nie chciał zostać, bo tęsknił za resztą rodziny, która została w zachodniej Ukrainie. Nauczyciele ze szkoły Dagmary stawali na głowie, żeby jakoś Władka zatrzymać. Miał talent sportowy, w Ukrainie wygrywał zawody, więc szkoła opłaciła mu trening lekkoatletyczny. To nic nie dało, każdego dnia po powrocie z lekcji siadał na kanapie w mieszkaniu i płakał. Nie chciał się uczyć polskiego, Dagmarze uparcie pokazywał w internecie teksty napisane cyrylicą. Ona mówiła, że nic nie rozumie. – A ja nie rozumiem po polsku. I nie będę się uczył – odpowiadał twardo. Mimo bariery językowej chętnie spędzał czas z polskimi chłopcami. Był lubiany. Ale prawdziwą radość w jego oczach Dagmara zobaczyła tylko raz: kiedy podczas zakończenia roku szkolnego pokazał jej bilet na pociąg do Ukrainy. Matka załatwiła dla krewnych mieszkanie w miejscowości bliżej granicy z Polską. Tam też odesłała Władka. Jego siostra, świetnie mówiąca po polsku, została tutaj. Matka bardzo się o Władka boi i powiedziała nauczycielom, że jest gotowa w każdej chwili ściągnąć syna z powrotem.
Dima, ósmoklasistka spod Kijowa, trzymał się dzielnie i bez żadnych problemów adaptował w nowej szkole – ale tylko do kwietnia, bo wtedy świat obiegły zdjęcia z Buczy. Dagmara wspomina, że wesoły Dima z iskrą w oczach zgasł z dnia na dzień. Dostawał ataków paniki na lekcjach, zapowietrzał się, płakał, drżał. Nauczyciele wyprowadzali go z klasy i siadali z nim na korytarzu. Gdy się uspokoił, wyciągał telefon i pokazywał zdjęcia, mówiąc: – Zobacz, ten zniszczony dom kojarzę. O, a tu mieszkali moi sąsiedzi. W szkole Dagmary nad Buczą płakali prawie wszyscy, ale tylko Dima stracił coś naprawdę. I został sam, mimo że nikt się przecież od niego nie odsunął – wręcz przeciwnie. Wszyscy chcieli go pocieszać, zagadywać, odwracać jego uwagę. Nic to nie dało. Dima zrezygnował. Nadal mieszka tutaj, ale wypadł z polskiego systemu edukacji i przeszedł na nauczanie zdalne w ukraińskiej szkole. Ostatniego dnia powiedział do Dagmary: – Wszyscy jesteście dla mnie bardzo mili, ale wolę być sam i po lekcjach chcę tylko leżeć w łóżku.
Inna uczennica z tej samej szkoły też płakała na prawie każdej lekcji. Z polskim szło jej fatalnie. Pewnego dnia usłyszała, jak pani z biblioteki zwraca się po rosyjsku do jakiegoś dziecka. Pobiegła do niej jak na skrzydłach. Sama jest dwujęzyczna, pochodzi ze wschodniej Ukrainy. Teraz jakoś udaje jej się przetrwać lekcje, bo na przerwach biegnie do ukochanej pani Wandzi. Siada na fotelu w bibliotece i po rosyjsku opowiada, jak jej mija dzień.
Biblioteka stała się azylem także w jednej z podwarszawskich szkół, gdzie pracuje Małgorzata, pedagog z 35-letnim stażem. Wcześniej nie sądziła, że znajomość rosyjskiego, utrwalona w czasach, gdy sama była dzieckiem, przyda jej się podczas ratowania małych Ukraińców przed osamotnieniem. U niej można nie tylko wypożyczyć książki, ale też zapaść się w miękką, kolorową kanapę, rysować, zagrać w gry planszowe. No i porozmawiać z kimś, kto nie wystawia ocen i nie upomina: „mów po polsku”. Małgorzata o nic też nie pyta, pozwala dzieciom mówić tylko tyle, ile chcą. Nie chce wyjść na wścibską. Czasem tylko zagadnie: – Wsio haraszo? Rzadko jest haraszo, częściej są łzy w oczach i widać drżenie ramion. Niektóre dzieci wyrzucają potem z siebie dużo słów, machają rękami, pokazują: “Bombili! Tu był mój dom, a tu bombili! I teraz domu nie ma!”. Inne bez słowa obejmują Małgorzatę w pasie i mocno się wtulają. Niektóre kulą się w fotelu, obejmują kolana rękami, patrzą przed siebie i milczą. Małgorzata zostawia ich wtedy w spokoju. Widocznie tego właśnie potrzebują.
Najbardziej pomaga kolorowanie mandali, arkusze ze wzorami do pomalowania schodzą Małgorzacie najszybciej. Jest też grupka szachistów, dzieciaków w różnym wieku, a więc uczących się w różnych klasach. Ożywiają się nad tymi szachami, bo tutaj wreszcie mogą mówić po rosyjsku. Są wśród swoich. Potem markotnieją i rozchodzą się do klas, gdzie większość z nich jest jedynym Ukraińcem albo Ukrainką.
Albo po prostu: “tym nowym/tą nową”, co samo w sobie stanowi wyzwanie dla nich i dla całej klasy. Dziecko, które zmienia szkołę, bywa zagubione, niepewne, wymaga szczególnej opieki. Co zatem z dziećmi, które przeskoczyły w zupełnie nową rzeczywistość, nowy kraj i język? Im jest przecież jeszcze trudniej.
Piątki za „nic”
Dagmara widzi zmianę na szkolnych korytarzach. Tuż po wybuchu wojny wojnie polskie dzieci otaczały Ukraińców zwartą grupą, zadawały dużo pytań, były zatroskane. U niektórych włączał się silny instynkt opiekuńczy. Teraz to minęło, zaczęła się szkolna proza życia i pojawiły pierwsze konflikty. – Czasem słyszę od Polaków: „Bo oni mają piątki za nic” – opowiada. – To prawda, przed wakacjami mieliśmy niepisaną zasadę, że ukraińskim uczniom oceny wystawiamy „za obecność”. Przecież muszą mieć czas, żeby odreagować traumy i osłuchać się z polskim. Problemem były także telefony. W szkole mamy całkowity zakaz korzystania ze smartfonów. Ale Ukraińcom oczywiście pozwoliliśmy, bo potrzebowali apki z translatorem. Tylko że dzieci zawsze pozostaną dziećmi, więc zdarzało im się tego nadużywać. Grali w gry, oglądali filmiki. Kilku polskich uczniów miało o to do nas, nauczycielek, pretensje.
Katarzyna, wuefistka z Gdańska, wzdycha, kiedy pytam, jaka atmosfera panuje u niej na lekcjach. – Jak trzeba powybierać kolegów do drużyny, to Polacy biorą Polaków, a Ukraińcy – Ukraińców. Integracji nie ma.
To duża szkoła i wśród kilku setek uczniów jest trzydzieścioro dzieci z Ukrainy, porozrzucanych po różnych klasach. Zdaniem Katarzyny wśród Polaków narasta cichy bunt, który jest jak bomba zegarowa. Tłumaczenie uczniom, że w–f na korytarzu i przepełnione klasy nie są winą przybyszów, na razie nie przynosi efektu. Starsi chłopcy nie zwracają się do nowych po imieniu. Zamiast tego wołają: „Ej, wy, Ukraińcy”. Jeden ze starszych uczniów wygłaszał na przerwie komentarze w stylu: – Widzieliście ich telefony? Widzieliście, że mają nowe ajfony?
Specjalnie mówił głośno, żeby „nowi” też to usłyszeli.
Katarzyna nie ma wątpliwości, że dzieciaki nasiąkają taką treścią w swoich domach i kopiują rodzicielskie komentarze słowo w słowo. Z kolei ukraińskie dzieci, nawet te znające słabo język polski, bezbłędnie wyczuwają cudzą niechęć. Jeszcze gorsza od niej bywa obojętność. Tak Katarzyna tłumaczy desperackie próby zwrócenia na siebie uwagi przez ukraińskich uczniów. Ostatnio na w–f jeden z chłopców puszczał polskim kolegom pornograficzne filmiki z telefonu. Inny ściągnął drugiemu spodnie na środku sali gimnastycznej. Katarzyna znowu wzdycha. – Nie wiem, jak na to reagować. Widzę, że oni próbują jakoś się wpasować, zaimponować polskim uczniom. I wybierają najgorszy z możliwych sposobów. Pedagog szkolny ma od września pełne ręce roboty. Konfliktów jest coraz więcej.
Małgorzata zauważyła ostatnio, jak sfrustrowane bywają młodsze dzieci, które nie radzą sobie z polskim. Te młodsze bywają niesforne, hałaśliwe, rozbiegane; widać, że szukają ujścia dla rozpierających je emocji. Z kolei te starsze opuszczają zajęcia, na co nauczyciele w szkole Małgorzaty coraz częściej narzekają. Matki tych uczniów pracują długo i ciężko, zazwyczaj na dwóch etatach. Nie mają siły ani czasu upilnować syna albo córki. Kontakt z nimi bywa utrudniony. Zwraca na to uwagę także Dagmara. – Komunikacji z rodzicami praktycznie nie ma. Piszę do nich SMS-y po polsku, a oni nie odpowiadają. Nie przychodzą na wywiadówki – pewnie dlatego, że są w tym czasie w pracy. Co z tego, że mają dostęp do dziennika elektronicznego, skoro nie wiedzą, jak odczytać wiadomości albo znaleźć w nim oceny?
Dagmara najbardziej martwi się o uczniów ósmej klasy. Oni w maju przyszłego roku będą zdawać egzaminy. Muszą do tego czasu opanować polski w takim stopniu, aby być w stanie napisać rozprawkę, list czy opowiadanie. Na razie Dagmara próbuje ich nauczyć napisania jednego zdania poprawnie po polsku. Uczniowie z Ukrainy w jej szkole mają dodatkowo sześć godzin języka w tygodniu. Dagmara już teraz widzi, że niektórzy mają z nim ogromne problemy. Łatwiej jest tym dzieciom, które dłużej mieszkały pod jednym dachem z polskimi rodzinami. Istotna jest też bariera psychologiczna: dzieciaki, które już się pogodziły z zamieszkaniem tutaj, z większym zapałem podchodzą do nauki słówek. Te niepewne i stęsknione są ciągle na etapie buntu. Olewają lekcje, mają zaległości. Niektóre z nich były w ukraińskich szkołach prymusami. A tutaj ledwo rozumieją, co się do nich mówi. Frustracja, którą czują, jeszcze bardziej je zniechęca. I tak błędne koło się zamyka.
Małgorzata widzi z kolei inny problem: dla dzieci, które szybko opanowały podstawy polskiego, brakuje materiałów do nauki. Dlatego nauczyciele i bibliotekarki stają na głowie, by wyszukiwać w internecie materiały dla bardziej zaawansowanych uczniów. Małgorzata z ulgą mówi, że udało jej się cudem kupić w poprzednim roku szkolnym dwa słowniki polsko–ukraińskie. Potem przez kilka miesięcy odświeżała internetowe księgarnie, żeby dokupić więcej egzemplarzy, ale wszędzie widziała komunikat „brak towaru”. Popyt znacznie przewyższył podaż. Dobrze, chociaż, że udało jej się załatwić jednego „Pana Tadeusza” w tłumaczeniu ukraińskim – gdyby go nie było, dzieci, ślęcząc nad oryginalną wersją, chyba by się popłakały.
Ciężka praca
– Większość trudności, których teraz doświadczają nauczycielki i nauczyciele, wynika z faktu, że kompetencje międzykulturowe w polskiej edukacji były przez lata spychane na odległy plan – wyjaśnia Agnieszka Chmielecka z Fundacji Szkoła z Klasą. I dodaje: – Jedna zabawa integracyjna na godzinie wychowawczej nie załatwi sprawy. Integracja klasy to proces rozłożony na miesiące, a nawet lata. Budowanie klasy międzykulturowej wymaga dodatkowej uważności, dostrzegania i doceniania obecności różnych uczniów i uczennic. Tworzenia na co dzień atmosfery przynależności i chęci bycia ze sobą w klasie i szkole niezależnie od tego, z jakiej grupy kulturowej kto pochodzi i jakie ma doświadczenia. A także umiejętności wzajemnego korzystania z dorobku kultur wszystkich osób, które są w klasie. To trwa. Nauczycielom brakuje często wiedzy czy umiejętności w tym zakresie, a do tego zostali jeszcze wrzuceni na głęboką wodę. My jako organizacja od lat obserwowaliśmy trudności związane z włączaniem dzieci z doświadczeniem uchodźstwa czy migracji do polskiego systemu. Widzieliśmy rosnącą samotność nauczycieli, przeciążenie, brak systemowych rozwiązań czy szeroko zakrojonych szkoleń. Teraz to wybuchło ze zdwojoną siłą.
Dlatego jej organizacja w ramach programu Razem w Klasie oferuje szkołom wsparcie: 700 placówek w Polsce już otrzymało bezpłatne materiały edukacyjne. Proponują też nauczycielom i nauczycielkom szkolenia online, warsztaty oraz możliwość udziału w indywidualnych konsultacjach z trenerami i trenerkami kompetencji międzykulturowych. Zainteresowanie jest duże.
Chmielecka: – Większość konfliktów między polskimi i ukraińskimi dziećmi jest spowodowana normalnym docieraniem się. Naturalne jest pojawienie się w grupie fazy różnicowania i zagrożenia konfliktem. W klasie wielokulturowej jest kilka dodatkowych trudności, na które warto być czujnym. Na przykład ograniczenia komunikacyjne mogą powodować narastającą frustrację, zniechęcenie czy wykluczenie niektórych osób. Jednak można i trzeba nad tym pracować. Integracja jest możliwa, a różnice kulturowe są dla obu stron szansą na wzbogacenie się i wzajemne wzmocnienie swoich potencjałów.
Przykładem tego, że integracja jest możliwa, jest niewielka podstawówka, w której pracuje Paulina. Ona sama jest pedagożką i do tego opiekuje się samorządem starszych klas. Kiedy wybuchła wojna i w szkole po raz pierwszy pojawiły się ukraińskie dzieci, od razu zakasała rękawy. Chodziło o to, aby polscy uczniowie poczuli się odpowiedzialni za budowanie dobrej atmosfery w całej społeczności. Poszczególne dzieciaki szybko otoczyły opieką Ukraińców. Paulina wzięła niebieski oraz żółty flamaster i napisała na kartkach w dwóch językach: „toaleta”, „sekretariat”, „pokój nauczycielski”, „sala gimnastyczna”. Rozwiesiła potem te kartki na drzwiach, żeby ułatwić nowym uczniom orientację w terenie. Nauczyła się też kilku podstawowych ukraińskich zwrotów i witała się z dziećmi w ich języku. Nadal to robi – mówiąc na przykład na korytarzu “Dobryj deń!” zamiast “Dzień dobry” – i to pomimo tego, że większość uczniów posługuje się polskim raczej płynnie. Chodzi jej o to, żeby im pokazać: pamiętamy, skąd jesteście, wasza kultura i język są dla nas ważne. Gdy pod koniec czerwca Katarzyna pomagała dzieciom w organizacji przedstawienia na podstawie „Rzepki” Tuwima, ukraińscy uczniowie recytowali ten wiersz w swoim języku. Czasem prosi ich, by ją nauczyli jakichś nowych ukraińskich słówek.
Paulina: – U nas w szkole polskie dzieci nadal dbają o “swoich” Ukraińców. Gdy trzeba zmienić salę albo wyjść na boisko, największe klasowe łobuzy nagle poważnieją, zaczynają się rozglądać i wołają: „Marian, Polina, chodźcie!”. Sprawdzają, czy nowi uczniowie nadążają za resztą i wszystko rozumieją. To, że nam ta integracja się udaje, to nie jest przypadek, tylko efekt ciężkiej pracy. Gdy pojawia się problem, bo na przykład polskie dziecko się oburza, że Ukrainiec zerka podczas lekcji na telefon, to tłumaczymy wszystko na spokojnie. O Polaków też musieliśmy zadbać, bo dla tych dzieci to przecież także zupełnie nowa sytuacja. Teraz już jest normalnie, u nas dzieciaki z obu krajów wszystko robią razem. Czasem mamy wrażenie, że nasi Ukraińcy byli tutaj z nami od zawsze.
Materiał powstał przy wsparciu nagrody z konkursu realizowanego przez Centrum Edukacji Obywatelskiej, która finansowana jest ze środków Unii Europejskiej.