Minione dni przywołały mi z pamięci pewien pogrzeb. Wojskowy gazik ciągnął niewielką lawetę, na której spoczywała trumna z tabliczką z nazwiskiem zmarłego – „Zbigniew Hołdys”. Dziwne uczucie. Z pojazdem szli młodzi ludzie w wojskowych mundurach, żołnierze z orkiestry dętej grali marsza, paru niosło karabiny z bagnetami na sztorc. Do tego gromadka cywilów z najbliższej rodziny. Wpatrywałem się w tę tabliczkę niczym w memento i czułem się nieswojo. Na szczęście wiek był inny – 19 lat, ja miałem ponad 30.

Był studentem elitarnej szkoły wojskowej i stracił życie w tragiczny sposób. Jego ojciec, mój stryjeczny brat, poprosił, bym się zjawił, bo chłopak mnie lubił. Pogrzeb miał charakter oficjalny. W czasach Jaruzelskiego kościelny pogrzeb zmarłego żołnierza nie był możliwy. Rodzina musiałaby zrezygnować z ceremoniału, udziału orkiestry i salwy honorowej, a to był świat Zbyszka. Było zimno. Strzelcy wycelowali w niebo, ale czegoś brakowało. Wszyscy to czuli. Byłem już wtedy daleko od wiary, ale wrodzona przekora i złość kazały mi nagle uklęknąć na jedno kolano i się przeżegnać. W jednej chwili uklękło wiele osób, także żołnierze, wszyscy zaczęli się modlić. Zrobiło się normalniej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *