Język polski występuje w tysiącach odmian i nie myślę tu o gwarach, regionalizmach czy slangu. Każda grupa, każde środowisko, każda rodzina ma swój własny kod językowy, jakieś skróty, tajemne zwroty, choćby powitania typu „siema” (u mnie na podwórku to była „strzała”), które są dla nich czytelne i pozwalają dogadać się szybko, bez większych ceregieli. Dla zwolenników mowy kwiecistej, polszczyzny mickiewiczowskiej i subtelnej, jak ta Wisławy Szymborskiej, taka wymiana zdań spod sklepu wydaje się szczytem chamstwa, braku kultury, erupcją zbędnych wulgaryzmów i dowodem prostactwa. Ale prawo to działa także w drugą stronę: językiem Szymborskiej czy Jerzego Stuhra mówią według prostego ludu „elyty”, puszą wyniosłe „yntelygenty”, to zwolennicy „peło” i wynoszące się ponad lud „mundrale”. Bo lud mówi językiem nieskomplikowanym i czytelnym od pierwszego oddechu.
Kaczyński mówi kodem absolutnie czytelnym dla swoich wyborców. Jego ludowi podobają się niedobrane buty, niedopięta opasła koszula na wydatnym brzuchu – wtedy jest jednym z nich